Ñàéò ïîå糿, â³ðø³, ïîçäîðîâëåííÿ ó â³ðøàõ ::

logo

UA  |  FR  |  RU

Ðîæåâèé ñàéò ñó÷àñíî¿ ïîå糿

Á³áë³îòåêà
Óêðà¿íè
| Ïîåòè
Êë. Ïîå糿
| ²íø³ ïîåò.
ñàéòè, êàíàëè
| ÑËÎÂÍÈÊÈ ÏÎÅÒÀÌ| Ñàéòè â÷èòåëÿì| ÄÎ ÂÓÑ ñèíîí³ìè| Îãîëîøåííÿ| ˳òåðàòóðí³ ïðå쳿| Ñï³ëêóâàííÿ| Êîíòàêòè
Êë. Ïîå糿

 x
>> ÂÕ²Ä ÄÎ ÊËÓÁÓ <<


e-mail
ïàðîëü
çàáóëè ïàðîëü?
< ðåºñòðaö³ÿ >
Çàðàç íà ñàéò³ - 4
Ïîøóê

Ïåðåâ³ðêà ðîçì³ðó




Konstanty Ildefons Gałczyński

Ïðî÷èòàíèé : 187


Òâîð÷³ñòü | Á³îãðàô³ÿ | Êðèòèêà

Księżyc

Po  kręgu  zakreślonym  starannie
toczy  się  świecący  mój  mechanizm;

każdą  linię,  bryłę  i  płaszczyznę
trącam  tym  świecącym  mechanizmem,

stąd  cień  srebrny  podczas  nocnych  godzin,
co  po  świecie  jak  po  twarzy  chodzi.

Poruszone  mą  wielką  sprężyną
rzeczy  martwe  tak  żywe  płyną,

barwę,  nazwę,  kształt,  wagę  i  wymiar
w  dźwięczną  płynność  zmienia  noc  olbrzymia

i  ucicha  wiatr,  i  milknie  sowa,
gdy  nadchodzi  pora  księżycowa.

Mosty  tracą  kres.  Smyczki  się  dłużą.
W  miastach  zjawia  się  pochyłych  dużo

nagle  ulic.  Dzikie  wino  gore
i  się  zwija  raz  w  es,  raz  we  flores.

Na  balkonach  i  na  balustradach
każdy  promień  swój  rebus  układa,

a  gdy  ciemność  zagasi  część  promieni,
rebus  wraca  do  ciemnej  przestrzeni,

jak  do  matki,  tam  gdzie  pędzi  w  chmurach
wyzwolona  z  liczb  architektura.

I  znów  z  morza  rzeczy,  z  głębi  dennej
wynurzają  się  kontury  zmienne,

ogmatwane  z  wszystkich  stron  księżycem,
promieniami,  co  tną  jak  nożyce;

kamień  jęczy,  mówi  swoją  skargę,
w  bas  się  zmienia,  a  z  basa  w  latarkę,

z  tej  latarki  w  twarz,  a  potem  znowu
w  jakąś  inną  formę  księżycową,

w  jabłko,  w  lichtarz,  w  binokle  na  nosie,
i  znów  w  ciemny  wiatr  na  ciemnej  szosie.

Ulicami,  ze  ściany  na  ścianę,
blask  przenosi  swe  linie  łamane;

plac,  że  przejść  nie  można,  tak  zasnuwa,
schody  kradnie  i  okna  przesuwa,

klucze  giną  ludziom,  dyszle  koniom,
wszystkie  dzwonki  jak  na  alarm  dzwonią  –  

a  to  pełnia  leci  rozświetlona,
fruwająca,  świecąca  filharmonia.

Wtedy,  wtedy  wychodzi  światło  moje
w  najtajniejsze  skrytki,  w  mózgu  zwoje,

w  tony  kruche  jak  szkło,  w  wieczne  malwy,
w  rzeki  wszystkie,  wzgórza,  czasy,  barwy,

w  oczy  ptasie  i  psie,  i  kobiece,
w  lichtarz  srebrny  i  zieloną  świecę,

w  dzikie  wino  po  ścianie  się  pnące,
we  wszystko  kuszące,  mijające,

wiruje  niezmienną  przemianą,
i  wszystkiemu  powiadam:  Dobranoc.

Któż  ja  jestem?  Płochy  blask  na  ścianie,
a  to  moje  polskie  pożegnanie.

Rzeczy  miłe,  ponure  i  jasne,
dobrej  nocy!  Ja  za  chwilę  zgasnę.

Światło  moje  ciche  jak  muzyka.
Ten  promień  niech  zostanie.  Ja  znikam.

Lecz  nim  zniknę  –  byście  pamiętali  –
mój  ostatni  koncert  dam  w  tej  sali;

prosto  z  nieba  przez  szybę,  na  ścianę
wsrebrzę  się  i  przed  pulpitem  stanę,

cztery  walce  zagram,  z  tłumikiem,
cztery  walce  nieśmiertelnym  smykiem,
pod  kopułą  ciemną  i  wysoką  –  

a  to  będzie  tylko  wirowanie,
zakwitanie  i  przekwitanie,
czas  tańczący,  cztery  pory  roku.

Śnieg  i  pustka,  owoc  i  pragnienie,
gwiazd  imiona  i  bez  imion  cienie,
i  pustynia,  i  zieleń  kobieca,

i  zgiełk  w  sercu,  i  gwiazda  nad  świerkiem  –  
wszystko  kręci  się  na  kole  wielkim,
a  ja  szprychy  w  tym  kole  oswiecam.

To  są  moje  sprawy  księżycowe,
bardzo  trudne,  chociaż  tak  nienowe.

Widzisz?  w  górnej  szybie  srebrna  głowa?
To  ja  jestem,  pełnia  księżycowa.

Zawieszony  u  tej  szyby  górnej,
tobie  świecę  w  noce  niepochmurne,

w  listach  twoich  przekręcam  litery,
na  twe  loki  spadam  deszczem  srebrnym

i  sen  tobie  śni  się  w  noc  wrześniową,
żeś  trąciła  gałązkę  deszczową  –  

i  twe  oczy,  jak  dwa  lichtarzyki,
w  dwie  radości  świecą,  w  dwa  płomyki.

Potem,  świateł  różnych  szafarz  szczodry,
z  światłem  zbliżam  się  do  twojej  kołdry;

świecąc  jak  latarnia  światłem  sutym
kołdrę  twą  zahawtowuję  w  nuty,

w  gwiazdy,  w  gwiazdki,  w  całe  Drogi  Mleczne,
w  chmury,  w  ptaki,  w  baszty  średniowieczne.

A  ty,  srebrna,  śpisz  ze  srebrną  twarz  ą,
i  jest  nocny  czas,  i  sny  się  marzą.

Gdy  odejdę,  nie  płacz,  moja  żono  –  
ja  księżycem  wrócę  pod  twe  okno.

Kiedy  w  szybie  promień  zamigoce,
wiedz:  to  ja.  Twój  księżyc.  Serce  nocy.


Íîâ³ òâîðè